środa, 29 października 2014

KASABIAN - COLUMBIAHALLE, 25.10.2014

Godzina 23. Zimna, piątkowa noc w Warszawie.  Przed nami dziewięciogodzinna podróż busem do Berlina w stanie niewybitnie trzeźwym. Jest wesoło - dla nas, niekoniecznie dla reszty autobusu. Już w autokarowym tłumie udało nam się zauważyć kilka koszulek z logiem Kasabian. Choć jedziemy przez połowę Polski, czas mija szybko. O 7 rano jesteśmy u naszego zachodniego sąsiada. Za oknami ciemność nieskończona. Z tyłu toczy się żywa debata czy mamy siódmą rano czy dziewiętnastą. W końcu dochodzimy do jedynego słusznego wniosku - "to je Niemcy, tego nie ogarniesz".

Na dworcu o wdzięcznej nazwie Zentraler Omnibusbahnhof ze względu na temperaturę czujemy się bardziej jak w Rosji niż w Niemczech. Nie pozostaje nic innego jak kupić okropną kawę przypominającą konsystencją ślinę i herbatę o smaku tektury, a następnie udać się na autobus. To nasz trzeci koncertowy pobyt w Berlinie, więc nie miałyśmy problemów z trafieniem na miejsce koncertu - Columbiahalle. Godzina 8:50, pod halą czeka już jedna zmarznięta duszyczka. Łatwo się domyślić, że nasza rodaczka. Wkrótce pojawili się znajomi Kasi i stało się jasne, że pierwsze rzędy będą należeć do Polaków. Skoro zespół nie przyjechał do nas - my przeniesiemy polski koncert do zagranicznego klubu. I wkrótce okazało się, że zrobiliśmy to w iście perfekcyjnym stylu.


Kilka godzin później przed klubem pojawili się Tim Carter (gitara) i Gary Alesbrook (trąbka). Razem z dość pokaźną już polską grupką mieliśmy więc okazję porozmawiać z chłopakami, zanim udali się na spacer po Berlinie.

Były oczywiście zdjęcia, autografy, uściski i niezliczone uśmiechy. Wszystko odbywało się na kompletnym luzie, nie czuć było żadnej bariery fan - muzyk. Chłopcy odczytywali napisy z trzech polskich flag i cierpliwe wysłuchiwali naszych opowieści o podróży do stolicy Niemiec.


Tim nie mógł wyjść z podziwu, że większość z nas przejechała tyle godzin, w dodatku o tak wczesnej porze, żeby usłyszeć na żywo jego zespół. Zyskaliśmy miano "crazy people", ale zgodnie uznaliśmy, że właśnie dzięki temu idealnie pasujemy do Kasabian. W pewnym momencie Zuza zaznaczyła, że przyjechała tu głównie po utwór bow z ich najnowszej płyty 48:13. Bez owijania w bawełnę dała do zrozumienia, że mają to dziś zagrać. Carter zareagował (oczywiście) uśmiechem i pospiesznie zmienił temat, co już wydało się dość podejrzane. Natomiast od Gary'ego dowiedzieliśmy się, że soundcheck odbędzie się za około dwie godziny.

Okazało się, że chłopaki są naprawdę punktualni i za dwie godziny mogliśmy usłyszeć stłumione dźwięki utworów Kasabian. Szczególną uwagę zwróciliśmy na kilkakrotne grane clouds. Pojawiła się obawa, że może zastąpić tak mocno wyczekiwane przez nas bow, które jednakże - ku naszej nieskrywanej radości - także wybrzmiało na próbie.

Po 15 pod C-halle zbierało się coraz więcej fanów i po raz pierwszy można było usłyszeć obce języki. Nie tylko niemiecki, ale także rosyjski i angielski. Ludzie ustawiali się w czterech kolejkach do wejścia. O 19 nareszcie otworzyły się drzwi klubu i zaczął się szaleńczy - aczkolwiek krótki - bieg pod barierki. Zostały oczywiście przejęte przez samych Polaków, w końcu w jakimś celu marzliśmy przed halą od bladego, a w zasadzie ciemnego rana. Dzięki uprzejmości kolegi miałyśmy miejsce tuż przed środkiem sceny.

Brytyjska kapela supportująca - Pulled Apart By Horses - weszła na scenę w towarzystwie braw. Nie są to więc kompletne świeżaki, ale to jeden z zespołów typu "znam tę piosenkę, ale nie wiem kto ją gra". Muzycznie są kompletnym przeciwieństwem Kasabian. Mocny, zdarty głos wokalisty, ostre riffy i - niestety - schematyczność utworów. Jak to określił Tim: "a lot of screaming". Nie oznacza to, że występ supportu był dla nas cierpieniem. Chłopcy rozgrzali publikę do tego stopnia, że po ich występie pierwszy rząd (dosłownie) umierał z pragnienia. Na szczęście ochroniarze byli obdarzeni choć odrobiną empatii i obiecali nam wodę w trakcie występu Leicesterowców.

Oczekiwanie na Kasabian dłużyło się niesamowicie, więc kiedy muzycy wreszcie pojawili się przed nami, nastąpiła fala nieograniczonej radości. Wszyscy zapomnieli o zmęczeniu, niewyspaniu i kilkunastu spędzonych przed klubem godzinach. Liczyła się tylko ta chwila. Tim w pierwszym rzędzie musiał dostrzec znajome twarze, bo przechodząc wzdłuż sceny uśmiechał się do nas od ucha do ucha. Ekipa zaczęła, tak jak podczas występu na Orange Warsaw Festival, od bumblebeee. Utwór idealny na otwarcie koncertu. Energia trafiała do nas ze sceny i wracała ze zdwojoną siłą. Tempo podtrzymał hit Shoot The Runner z intro pochodzącym z utworu Black Skinhead Kany'ego Westa. W pierwszym rzędzie czyste szaleństwo - ryk, dziwaczne gestykulacje, skoki, wyskoki. Zero zahamowań. Aż w końcu przyszła pora na Underdog.

Przed koncertem Milo wpadła na pomysł, żeby wszystkie flagi wyciągnąć właśnie na tym utworze. Bo kogo lepiej opisuje ten tekst, jeśli nie polskich Underdogów? Reakcja Kasabian - natychmiastowa. Jeszcze w czasie piosenki Sergio wskazał palcem z osobna każdą z trzech flag i bił nam brawo, wyraźnie zadowolony. A kiedy ucichły instrumenty, ze strony Toma padło zdanie, które wzburzyło polską część publiki: "Alright down the front there. Think there are some people from Poland in here?" Chyba nie musimy opisywać naszej odpowiedzi. Było głośno.


Następnie kolejne hity: Where Did All The Love Go?, Days Are Forgotten i najbardziej energetyczny singiel z ostatniej płyty - eez-eh, na którym, wgniecione w barierki, starałyśmy się utrzymać flagę jak najwyżej się dało. Możecie być zdziwieni, ale naprawdę dawałyśmy radę skakać, choć do teraz nie do końca wiemy jak. Miłą niespodzianką na setliście było także Processed Beats.

Aż w końcu nadszedł kulminacyjny moment koncertu. Trzymanie publiki w napięciu i rzucone przez Sergio: "This is for the polish folks!" zostało skwitowane rykiem radości, który rozlał się po całej C-Halle.  Dobrze wiedziałyśmy, który utwór za chwilę zabrzmi ze sceny. Niesamowicie miłym uczuciem było to, że Tim najwyraźniej zapamiętał rozmowę z Zuzą i razem z resztą zespołu postanowili podziękować polskiej ekipie dedykacją bow. Euforia, ogromne wzruszenie i wyśpiewane każde słowo. Byliśmy bezbłędnie przygotowani!


Wydawałoby się, że piękniej być nie może. Wciąż jeszcze oszołomione, wkrótce śpiewałyśmy razem z zespołem kultowe już Club Foot i energetyczne Re-wired. Prawdziwym pokazem kreatywności oświetleniowców było treat, które zdawało się przenieść całą publikę do zupełnie innego świata. Prawie dwumetrowy Pizzorno w laserowych promieniach i dymie wyglądał jak postać nie z tej ziemi.

Po elektronicznych dźwiękach treat, przyszedł czas na Empire. Tak jak w przypadku Club Foot, utwór-legenda. Następnie czekała nas niespodzianka. Panowie pierwszy raz na żywo wykonali nostalgiczne Neon Noon, dając nam jednocześnie jedyną okazję do zaczerpnięcia oddechu. W przerwie między utworami Sergio zadał pytanie, którego nikt nie zrozumiał: "We got any weed smokers in the house?" Patrząc po twarzach publiczności albo nikt nie miał odwagi się przyznać, albo - tak jak my - niedokładnie usłyszał pytanie. Kiedy zgłosił się jeden jedyny człowiek w tłumie, Pizzorno zadedykował mu właśnie Neon Noon. Publika odpłynęła, a my razem z nią.

Fire w wybuchowym stylu zamknęło tę część koncertu. Nie dało się nie zauważyć uśmiechów chłopaków (a zwłaszcza Tima) i oklasków skierowanych w naszą stronę.

Nie trzeba było długo czekać na zespół, tak głośno wywoływany na bis. stevie, który zdecydowanie urzekł nas tamtej nocy na żywo, do teraz wywołuje ciarki na ciele. Vlad the Impaler oraz L.S.F, przez nas uznawany za prawdziwy hymn Kasabian, zakończyły w pięknym stylu półtorej godziny szaleństwa. Na pożegnanie dostałyśmy setlisty. Zuza dostała swoją prosto z rąk Sergio i ze stresu wymiętoliła ją  jak najbardziej mogła. Do Milo setlista trafiła od chłopaka, który w ten sposób podziękował za przetrzymanie na barierkach jego kurtki.



Już w tym momencie wydawało się, że jest to wieczór idealny. Chłopaki jednak nie zapomnieli o polskiej reprezentacji, czekającej od tylu godzin na właśnie te najważniejsze chwile. Kiedy tłum się przerzedził, miałyśmy niezwykłą okazję spotkać się z Kasabian. Ale o tym, żeby już nie przeciągać, ze szczegółami opowiemy w następnej nocie. ;)

Noc na dworcu? Powoli staje się tradycją. Choć nasze żołądki zdawały się ścisnąć do rozmiarów pestek dyni, udało nam się przespać najgorsze godziny. Strażnik dworca wyjątkowo obudził nas tylko raz. Dodatkowo dostałyśmy od automatu darmową czekoladę. Żyć nie umierać.


2 komentarze:

  1. Świetna recenzja i jakie to urocze ze strony tego chłopaka że wręczył setlistę za tę kurtkę *_*

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Podsunęłam mu ten pomysł akurat jak złapał swoją setlistę. Mądrze uznał, że trzeba być gentlemanem:D

      Usuń