niedziela, 21 grudnia 2014

KASABIAN - O2 BRIXTON ACADEMY, 06.12.2014; cz. 1

Przypadki nie istnieją. 

Jeżeli miałybyśmy opisać w skrócie naszą ostatnią koncertową wyprawę, byłyby to właśnie te słowa. Koncert Kasabian w londyńskiej O2 Brixton Academy był najbardziej nieprawdopodobnym wyjazdem w naszym życiu. Od początku do samego końca.  

Generalnie miało nas na tym koncercie w ogóle nie być. Bilety zostały wyprzedane już kilka tygodni temu, nie miałyśmy pieniędzy na przelot i wszystko postawiłyśmy na wypad do Berlina. Ciągle powtarzałyśmy sobie, że nie jedziemy, bo to niewykonalne. Jednak po wszystkim, co wydarzyło się w Niemczech, ciężko było ostatecznie odpuścić. Tęsknota za chłopakami, pokoncertowa depresja i smutna rzeczywistość dookoła kumulowały w nas emocje, których mogliśmy pozbyć się tylko na kolejnym gigu. W dodatku w naszych głowach wciąż siedziały słowa Sergio, który stwierdził, że jeżeli ktoś nie pojawi się na koncertach w Brixton, będzie żałował tego do końca życia. Jak MY mogłyśmy coś takiego zignorować?!

Stanęło na tym, że w połowie listopada kupiłyśmy bilety. Tak właśnie proszę Państwa rezygnuje się z koncertów!

Z samymi wejściówkami też jest dobra historia. Przekopując dosłownie cały internet i wszystkie możliwe oferty, trzy razy trafiłyśmy na oszustów (jeden z nich wymyślił nawet historię o tym, że jego dziewczyna jest z Wrocławia i jadą tam akurat w dniu koncertu), więc tracąc wiarę w ludzi postanowiłyśmy zamówić je z Viagogo. Cóż, cena była 3 razy wyższa od normalnej, wszystko pomnożone przez kurs funta, do tego bilety na samolot, najtańsze jakie udało nam się znaleźć... Zapłaciłyśmy prawdziwą fortunę, którą możecie sobie teraz tylko wyobrażać.

Kiedy po kilkunastu dniach pełnych ogromnego stresu wywołanego całą tą sytuacją oraz niepewności, czy bilety w ogóle do nas trafią i czy przypadkiem nie będą podrobione, jednak dotarły na czas. Nawet wyglądały zaskakująco prawdziwie. Aż do dnia wyjazdu, leżały schowane u Zuzy, a my zabrałyśmy się do przygotowań na koncert.

Trzeba przyznać, że pomysłami na koncertowe gadżety podzieliłyśmy się sprawiedliwie. Hasło na flagę wymyślone przez Milo idealnie opisywało to, czego dokonałyśmy jadąc na ten koncert oraz jak bardzo poświęcamy się dla chłopaków. Zuza wpadła na pomysł chust utrzymanych w klimacie ostatniej płyty. Bandany są w końcu jednym ze znaków rozpoznawczych grupy.

Kolejna idea narodziła się kompletnie spontanicznie. Chciałyśmy zrobić koszulki takie, jak nosi Pizzorno na koncertach - białe t-shirty z krótkim hasłem. Ciężko nam było wymyślić dobry slogan, aż w końcu, kiedy robiłyśmy flagę i chusty, Milo olśniło. Wzięła do ręki 48:13 i podsunęła pomysł z długością trwania bow - utworu, który jest dla nas niezwykle ważny. Z poprzedniej relacji wiadomo dlaczego. I tak 4:27 wylądowało na naszych koszulkach. 

Ale najlepszy pomysł przyszedł dopiero dzień przed wyjazdem. Wcześniej rozmyślałyśmy nad jeszcze jednym transparentem, który przeszedł długą drogę i ewoluował w coś cudownego. Kończony do 5 nad ranem, w oparach farb do tkanin i dźwiękach wszystkich płyt Kasabian, przedstawiał scenę z jednego z naszych ulubionych teledysków, czyli klipu do Re-Wired. Nie mogąc powstrzymać śmiechu, w niesamowicie dobrych humorach poszłyśmy spać po 5:30. Pobudka o 8? Co to dla nas!

Rano byłyśmy w zaskakująco dobrej formie. Milo przypomniała sobie, że do tej pory nie widziała biletów na oczy. Kiedy w końcu trzymała je w rękach i obejrzała z każdej strony, nasze plany wyjazdowe obróciły się o 180 stopni.

Okazało się, że otrzymałyśmy wejściówki na balkon w O2 zamiast na płytę – czyli czekał nas koncert Kasabian obserwowany z góry. Nasza reakcja była natychmiastowa. Klnąc pod nosem, ale nie panikując, zdecydowałyśmy się na telefon do brytyjskiego oddziału Viagogo. Po krótkiej rozmowie firma obiecała, że zrobi co w ich mocy, aby dostarczyć nam na czas bilety na płytę. Od koncertu dzieliło nas przecież kilkanaście godzin. Przyzwyczajone do ciągle powtarzających się problemów przy wyjazdach, po prostu wyszłyśmy z mieszkania i udałyśmy się na lotnisko.

Po przybyciu do Modlina czekało nas jeszcze parogodzinne czekanie na lot. W międzyczasie z powodu niesprzyjającej pogody został odwołany jeden z kursów, co dodatkowo zszarpało nasze nerwy. Rozważałyśmy różne scenariusze przyszłego wieczoru, ale nie byłyśmy w stanie wyobrazić sobie, że wchodzimy na ten koncert z miejscami na balkonach. Nie było opcji, żebyśmy odpuściły. Brak jakiegokolwiek znaku ze strony Viagogo spowodował, że zaczęłyśmy się chwytać wszelkich środków, żeby tylko wejść na upragniony koncert na płytę. Zamieszanie trwało aż do momentu, kiedy samolot wzbił się w powietrze i straciłyśmy łączność z internetem.

Lot, który przez wykończenie całą sytuacją przespałyśmy, zakończył się naprawdę pięknie. Tuż nad Londynem wieczorne niebo było całkowicie bezchmurne, więc z okna samolotu mogłyśmy podziwiać rozświetlone świątecznymi dekoracjami miasto. Widok był na tyle niesamowity, że każdy z pasażerów przylepił się do szyby, a na pokładzie zapanowała kompletna cisza. To było nasze pierwsze wyjątkowe wspomnienie z tej podróży, a przed nami było jeszcze tak wiele...

Tuż po wylądowaniu czekała na nas miła niespodzianka. Dotarł e-mail od Viagogo z elektronicznymi biletami zgodnymi z naszym zamówieniem. Sytuacja zaczęła się powoli uspokajać. Odetchnęłyśmy więc z ulgą i udałyśmy się na Notting Hill, żeby nareszcie odpocząć w mieszkaniu po dniu pełnym skrajnych emocji.


Następnego dnia wypoczęte, w pełni przygotowane i w świetnych humorach pojawiłyśmy się pod O2 kilkanaście minut po 11:00. Byłyśmy we trójkę - po drodze zgarnęłyśmy Kingę, która pomogła nam w jednym kawałku dotrzeć na miejsce. Ku naszemu zaskoczeniu klub nie prezentował się z zewnątrz tak spektakularnie jak na zdjęciach. Znajduje się przy bocznej uliczce, w owianej dość negatywną sławą dzielnicy - Brixton. Jednak widząc po raz pierwszy to legendarne miejsce, w którym tak wiele zespołów stawiało pierwsze kroki, nasze serca zabiły mocniej. Swój prawdziwy urok O2 ukazuje dopiero pod osłoną nocy, jednakże do tego momentu musiałyśmy jeszcze trochę poczekać.


Przed wejściem siedziało już około pięciu osób. Wkrótce przekonałyśmy się, że fani Kasabian z całego świata to niesamowicie sympatyczni ludzie, z którymi można porozmawiać na wszelkie tematy – z przewagą muzycznych oczywiście. Nie było tutaj miejsca na dziecinne przepychanki, kłótnie o miejsca czy numerowanie ludzi w kolejce, co z resztą zawsze rozwala nas na łopatki. W razie gdy ktoś szedł do toalety lub po zakupy, reszta pilnowała jego miejsca w kolejce zgodnego z tym, o której godzinie się pojawił. Udzieliłyśmy też krótkiego wywiadu dla francuskiej strony o zespole z Leicester.

Żeby upamiętnić naszą polską wyprawę do O2 zostawiłyśmy na jej murowanej ścianie swoje podpisy, a naszym śladem poszła reszta czekających w kolejce. Znalazło się także miejsce na tekst "London is full of cunts" wyświetlony przez pomyłkę na koncercie w Szkocji.


W ciągu kilku pierwszych godzin ochroniarze zaczęli rozstawiać barierki, a my zrobiłyśmy obchód wokół klubu. Od jego tylnej strony stały dobrze nam znane z Berlina ciężarówki ze sprzętem. Choć mróz dawał się we znaki, naszą sytuację ratowała pobliska restauracja Nando's, w której pieniądze wydałyśmy głównie na herbatę.

W pewnym momencie pod ostatnie drzwi budynku podjechał czarny van, z którego wysiadła część składu Kasabian. Rozpoznałyśmy w nim m.in. Gary’ego Alesbrooka, Tima Cartera i Bena Kealey’a. Jeszcze wtedy dzieliła nas dość spora odległość, więc skończyło się na pomachaniu do siebie i wymianie uśmiechów. Dodajmy jeszcze, że Kinga machała do chłopaków kawałkiem kurzego skrzydełka, bo dosłownie przed chwilą udało nam się je kupić w Nando's; Milo za to machała polską flagą. Obrazek musiał być więc piękny.

Nie trzeba było długo czekać na resztę ekipy. Wkrótce drugi van przywiózł Sergio Pizzorno, Chrisa Edwardsa i Iana Matthewsa. Brakowało nam tylko jednego elementu układanki – Toma Meighana, którego początkowo pomyliłyśmy z Aitorem Throupem, ilustratorem Kasabian.

Jak już wyżej pisałyśmy, wśród czekających na mrozie fanów panowała świetna atmosfera. Znajomy Anglik, Tom, zamówił dla wszystkich wielką pizzę i usilnie próbował wcisnąć ją każdemu w kolejce. Uwierzcie, była to wtedy najlepsza pizza naszego życia. Francuzka, która przeprowadzała wcześniej z nami wywiad uprzedziła nas, że aby wejść w pierwszej kolejności, potrzebujemy kart startowych O2.  Ochrona miała sprawdzać komórki przy odczytywaniu biletów. Poświęciłyśmy więc funta na karty, które i tak ostatecznie zgubiłyśmy.

Niedługo potem usłyszeliśmy pierwsze dźwięki soundchecku. Razem z Tomem i inną dziewczyną przysłuchiwaliśmy się znajomym melodiom. Zespół zagrał m.in. utwór Stuntman pochodzący z drugiego albumu Empire oraz Take Aim z West Ryder Pauper Lunatic Asylum, który bardzo chciałyśmy usłyszeć. Wkrótce ku naszemu zaskoczeniu wybrzmiały dźwięki Crazy, pięknego coveru, który pojawił się wyłącznie na ich kultowym występnie na Glastonbury Festival. Podekscytowane i wzruszone wizją usłyszenia utworu na żywo, nie spodziewałyśmy się tego, co pojawi się jako ostatnie. Był to nieznany nikomu cover, którego nazwę wspólnymi siłami odnaleźliśmy we wszechwiedzącym internecie, ale w całym tym zamieszaniu nikt jej nie zapamiętał. Mimo naszej ogromnej sympatii do Kasabian musimy stwierdzić, że wersja zagrana przez nich wypadła tragicznie. Miałyśmy więc nadzieję, że pominą ją na koncercie.

Po zakończonym soundchecku, przeszłyśmy się w trójkę wzdłuż klubu i stanęłyśmy na chwilę przy drzwiach dla promotorów. W czasie dość żywej rozmowy porównywałyśmy ze sobą nasze przewidywania dotyczące wieczornego show. Zagadał nas ochroniarz, który stwierdził, że musimy być największymi fankami. Bardzo się nie pomylił.

Było już po 15:00, kiedy stwierdziłyśmy, że pora odwiedzić ponownie Nando's. Zuza zaproponowała, żebyśmy poczekały jeszcze kilka minut. Dosłownie po chwili w drzwiach pojawił się Gary i od razu podszedł do nas, trzymając w dłoni kawę i papierosa. Przywitaliśmy się uściskami i zapytałyśmy o poprzednie noce w Brixton Academy. Muzyk zapewnił, że każda z nich wypadła świetnie. Uznałyśmy, że musimy podzielić się z nim naszą pogmatwaną akcją z biletami, na co chętnie przystał. Powiedział, że na kierowcę i tak czekać będzie wieki, więc oczywiście ma czas na wysłuchanie naszej opowieści.

Opisałyśmy wszystko od samego początku i kiedy byłyśmy już w połowie naszej historii, z budynku wyszedł Sergio w towarzystwie Aitora. Widziałyśmy, że udają się w konkretnym kierunku, więc nie chcąc specjalnie przeszkadzać po prostu rzuciłyśmy w ich stronę, żeby wpadli pogadać w wolnej chwili. Gary pewnym siebie tonem oznajmił, że Serge na pewno tu przyjdzie. Wróciliśmy jednak do przerwanej rozmowy. Jakież było nasze zaskoczenie, kiedy po paru sekundach tuż obok pojawił się dwumetrowy Pizzorno i wyściskał każdą z osobna. Stwierdził, że nie mógłby zapomnieć naszych twarzy z Berlina i dołączył do przysłuchiwania się opowieściom. Wtrącił, że nie wyobraża sobie nas gdzieś daleko na balkonach i musimy ostatecznie pojawić się tuż przed sceną. Był też wyraźnie zdenerwowany słysząc o próbach kradzieży, z którymi się zmagałyśmy.

W pewnym momencie Zuza zdała sobie sprawę, że ze skupieniem i przejęciem słucha jej około dziesięcioosobowa ekipa ochroniarzy i techników od Kasabian, którzy w tym czasie pojawili się przed drzwiami. Ich miny były naprawdę piękne. Na szczęście nie było czasu na stres, bo właśnie udało jej się zakończyć całą historię. 

Przypomniałyśmy sobie o transparencie, który został przed głównym wejściem do klubu. W czasie gdy Milo po niego pobiegła, Zuza zapytała Sergio o Crazy zagrane na próbie. Chciała dowiedzieć się, czy fani rzeczywiście mają szansę usłyszeć ten cover za kilka godzin. Choć początkowo całkiem zręcznie wykręcał się od udzielenia odpowiedzi, ostatecznie potwierdził, że zagrają piosenkę Gnarlsa Barkley'a w czasie koncertu. Jednak podkreślił, że to tajemnica i ma zostać między nami, aż do zakończenia występu. A jeśli Sergio Pizzorno prosi Cię o dochowanie sekretu, to słowa dotrzymujesz. Tak już jest i tego nie zmienisz. Oczywiście zdając sobie z tego sprawę, nie powiedziałyśmy nikomu ani słowa. Aż do powrotu do Polski.

Kiedy Milo wróciła z transparentem i udało nam się go rozłożyć, Serge od razu rozpoznał teledysk związany z rysunkiem. Przedstawiał on malucha z Re-Wired, z polską rejestracją połączoną z 48:13 oraz Toma i Sergio siedzących w środku. Dodatkowo napis "Take that aim now if you dare" sugerował, że znów zamierzamy ich męczyć o przyjazd do Polski. Nie było to dzieło sztuki, bo talentu plastycznego żadna z nas niestety nie posiada, tym bardziej o 4 nad ranem, ale najważniejsze było przesłanie. Największym uznaniem dla nas był fakt, że wywołałyśmy na twarzy muzyka ogromny uśmiech.


Milo podkreśliła, że jesteśmy w stanie zrobić dosłownie wszystko, by ich zobaczyć, a Kindze udało się także zapytać o wyczekiwany koncert w naszym kraju. Tutaj padło pamiętne zdanie, w którym Pizzorno powiedział, że latem grają na festiwalach. Był to dla nas jasny znak, żeby uważać na wszelkie festiwalowe ogłoszenia.

Po chwili z klubu wyszedł także Tim, którego z radosnym okrzykiem uściskałyśmy we dwie. Gitarzysta był wyraźnie uradowany naszą obecnością. W ostatniej chwili zdałyśmy sobie sprawę, że zajęte rozmowami kompletnie zapomniałyśmy o wspólnych zdjęciach. Poprosiłyśmy o pamiątkę Tima, a następnie Sergio.



Zuza dopytała Pizzorno, podobnie jak po koncercie w Berlinie, o pluszowy ogon, który zabiera ze sobą w trasę. Zapewnił ją, że pojawi się z nim także na ostatnim występie w Brixton. 

Chciałyśmy złapać także Chrisa, Iana i Bena, ale w tym momencie zaczęli pojawiać się nasi towarzysze z kolejki i nastąpił mały chaos. Przeobraził się on jednak w prawdziwe zamieszanie, kiedy nadciągnęły fanki z Japonii. Bieg, krzyk, pisk i płacz. Odsunęłyśmy się na bok, nie chcąc uczestniczyć w tej zbiorowej histerii. Po minach chłopaków z Kasabian można było poznać, że także nie czują się komfortowo w zaistniałej sytuacji. Nic dziwnego, że po paru minutach wszyscy wsiedli do auta i odjechali, żeby ostatnie przedkoncertowe chwile spędzić z rodziną. Zdążyłyśmy pomachać Gary’emu i Timowi, po czym wróciłyśmy do kolejki.

Dopiero po kilkunastu minutach doszło do nas wszystko, co właśnie się wydarzyło. Już wtedy byłyśmy przeszczęśliwe i naładowane samymi pozytywnymi emocjami – a przecież koncert był dopiero przed nami! Ostatnie godziny spędzone pod klubem mijały nam przy wspólnych rozmowach o muzyce Kasabian, innych koncertach czy snuciu przeróżnych wizji dotyczących dzisiejszego show. Jednak mimo wszystko wciąż mocno się stresowałyśmy, kiedy myślałyśmy o swoich biletach. Z naszym szczęściem możliwy był każdy scenariusz.

Skrajne emocje kumulowały się w nas z taką intensywnością, że kiedy wreszcie otworzyli bramy Brixton Academy i na spokojnie przeszłyśmy pod scenę, byłyśmy już kompletnie wykończone. Z pomocą pojawili się przecudowni ochroniarze serwując pierwszym rzędom pokaz magicznych sztuczek, zagadując i karmiąc nas żelkami oraz pomagając przyczepić wszystkie transparenty czy flagi do barierek. 


Tuż przed samym koncertem wydarzyło się więc naprawdę sporo. Czekał jeszcze na nas wspaniały występ Kasabian i równie emocjonujące pokoncertowe przeżycia, które poznacie w następnej części relacji.


sobota, 29 listopada 2014

CURLY HEADS - KLUB BASEN, 16.11.2014

Powiew świeżości rodem z wysp brytyjskich? Tego było trzeba młodym polskim fanom alternatywy. Niedzielny koncert Curly Heads w Basenie przypominał nam zwiedzanie undergroundowych klubów podczas włóczęgi uliczkami angielskich mieścin. Jedyne, co się nie zgadzało, to wypowiedzi w naszym ojczystym języku, rzucane pomiędzy piosenkami przez Dawida Podsiadło, wokalistę zespołu.

Przy wejściu do sali towarzyszli nam Queens of the Stone Age z jednym z naszych ulubionych utworów I Appear Missing, które zdaje się być idealne na listopadowe szare dni. Tym razem bardziej jako obserwatorki, z fosy i balkonów podziwiałyśmy wyczyny tego debiutującego bandu jakim są Curly Heads. Naszą uwagę zwróciła liczba osób w klubie. Krążyły plotki o słabo sprzedających się biletach. Ostatecznie frekwencja dopisała.

Nie oszukujmy się - wypromowanie zespołu to w znacznej części zasługa Dawida Podsiadło. Rozpoznawalna twarz frontmana pozwoliła zespołowi zwrócić na siebie uwagę. Ludzie, do których trafiła muzyka Podsiadło, zaufali mu również z osobnym projektem. I nie mają powodów do zawodu.

Trzeba przyznać, że chłopaki zgromadzili sobie pokaźną liczbę fanów, jak na początkujący zespół. Od pierwszych chwil, kiedy pojawili się na scenie, dało słyszeć się głośne owacje, a przede wszystkim - piski dziewczyn z pierwszych rzędów. Były głośniejsze niż początkowe dźwięki pierwszych utworów.


Curly Heads przedstawili najnowszy krążek przyzwoicie. Grali energicznie, głośno i emocjonalnie. Publika, głównie ta najbliżej sceny, całkowicie dała się wciągnąć w ich szaleństwo. Nasze serca podbiły zwłaszcza Love Again, Diadre i ulubiony kawałek z albumu, przejmujący Till You Got Me. Apogeum nastąpiło, kiedy chłopcy zagrali cover utworu Elektryczny z Męskiego Grania. Był to jedyny polski utwór zagrany tej nocy w Basenie. Otrzymali po nim największe oklaski, co podkreślił z lekkim zawodem sam Podsiadło.

Niestety trzeba się do czegoś przyczepić. Kiedy w domu odpalamy płytę Curly Heads, słyszymy naprawdę dobrze rokujący zespół. Owoc pracy kilku muzyków, którzy razem stworzyli świetny debiut. Jednak na scenie widać było tylko Dawida. To on wyrzucał z siebie wszystkie emocje, wyginał się, skakał, utrzymywał kontakt z publicznością, rzucając co jakiś czas bardziej lub mniej sensowne anegdotki. Faktem jest, że ma on większe doświadczenie na scenie niż reszta ekipy, ale nie powinien być ciągle wystawiany na przód. Zespół za bardzo chowa się za jego plecami, przekazując na niego cały obowiązek kreowania wizerunku kapeli. Tym sposobem Curly Heads otrzymają na zawsze łatkę "tego zespołu od Podsiadło". To on pozostanie zapamiętany przez fanów i dziennikarzy, a reszta będzie tylko ładnie brzmiącym tłem. Panowie, obudźcie się na kolejnych występach!



Jeżeli kogoś Curly Heads nie przekonali studyjnie, mimo wszystko doradzamy wybrać się na koncert. Utwory z Ruby Dress Skiny Dog brzmią dużo korzystniej na żywo, zwłaszcza singlowy hit zespołu Reconcile, który zagrali dwa razy (dodatkowo na bis). My na pewno z uwagą będziemy obserwować ich rozwój na polskiej scenie muzycznej. A kto wie, może wkrótce usłyszymy o występach poza granicami naszego kraju?

piątek, 7 listopada 2014

PIERWSZE SPOTKANIE Z KASABIAN

Mówi się, że spotkanie z idolem może przynieść garść rozczarowań. Osoba, którą uznajesz za autorytet i wzór do naśladowania, często okazuje się kompletnym przeciwieństwem tego, co reprezentuje sobą na scenie. Po takim doświadczeniu pozostaje niesmak, który negatywnie wpływa na dotychczasowy odbiór artysty i jego twórczości.

Zuza w ogóle nie nastawiała się na poznanie zespołu; Milo jednak była tego pewna na 90%, ale starała się nie obiecywać sobie zbyt wiele. Tymczasem Kasabian sprawili nam wiele miłych niespodzianek, a spotkanie z nimi przerosło nasze najśmielsze wyobrażenia.

Tak jak wspominałyśmy w poprzedniej recenzji, pierwszych poznałyśmy Tima i Gary'ego. Około godziny 14 pojawili się przed bramą wjazdową klubu. Tim był pod wrażeniem tak pokaźnej grupy polskich fanów. Jeszcze bardziej zaskoczyły go opowieści o parogodzinnych podróżach do stolicy Niemiec i marznięciu od bladego rana przed klubem. Zaproponował rozpalenie ogniska i, uwierzcie nam, naprawdę poważnie rozważaliśmy ten pomysł. Zimno było nie do zniesienia. Jedna z dziewczyn poprosiła o zagranie Goodbye Kiss z płyty Velociraptor!, jako prezent na jej urodziny. Zuza jednak podkreśliła, jak wiele polskich fanów pragnie usłyszeć na żywo bow z najnowszego krążka. Słysząc to, Tim zaśmiał się i od razu zmienił temat. Wówczas obok niego pojawił się Gary, którego chwilę później poprosiłyśmy z obustronnym entuzjazmem o selfie. Ze strony klubu ciągle słychać było mocne brzmienie instrumentów. Domyślając się, że to próba supportu (Pulled Apart By Horses) zapytałyśmy o szczerą opinię Tima na temat tej grupy. Uznał, że najbardziej trafnym określeniem będzie "a lot of screaming". Zostali więc zestawieni z Kasabian na zasadzie kontrastu. Zapowiadało się ciekawie. Gary poinformował nas także o soundchecku ich formacji, który miał odbyć się za dwie godziny. Swoim podpisem na fladze prawdopodobnie zostawił nam jakąś wiadomość, której do teraz nie potrafimy odczytać. Jednak najbardziej przerażające jest to, że kilka godzin później znalazłyśmy pojemnik z sosem sojowym o podobnym kształcie. Przypadek?



Po wyjściu z klubu, wciąż oszołomione i ledwo trzymające się na nogach, nie do końca wiedziałyśmy co dzieje się dookoła. Przeżywałyśmy wszystko, poczynając od słów Toma, przez dedykację bow i setlisty, które oglądałyśmy z trzęsącymi się rękoma. Kiedy tłum stopniowo się przerzedzał, wśród ludzi pojawił się Gary. W pierwszej chwili nikt nie zauważył go oprócz nas. Oczywiście podbiegłyśmy od razu, by podziękować za tak niesamowity koncert. Uradowany naszym widokiem odpowiedział "thanks for screaming", które skwitowaliśmy śmiechem. Zapytał czy wybieramy się na inne koncerty. Od razu na myśl przyszedł nam Londyn i występy w Brixton Academy. Jednak dodałyśmy, że główny problem stanowią pieniądze. Z ciekawością zapytał, ile kosztował nas bilet do Berlina i stwierdził, że 40 euro to naprawdę sporo. Rozmowa z gracją przetoczyła się na temat banana. Ze względu na górnolotność tej części konwersacji postanowiłyśmy pominąć jej streszczenie. Pokrótce wypytałyśmy o następne koncerty; Gary potwierdził, że w Monachium zagrają clouds i prawdopodobnie Cut Off, ponieważ nie chcą grać ciągle tych samych utworów. Wspólnie ustaliliśmy też, że na reszcie koncertów nie będzie już tak pięknie, ponieważ... zabraknie nas, polskich fanów. Pożegnałyśmy go uściskami i obiecałyśmy, że spotkamy się już niedługo.

Kilka minut później dostrzegłyśmy przedzierającego się przez ludzi Tima. Początkowo nie mogłyśmy uwierzyć, że nikt nie zwraca na niego uwagi. Być może powodem jest to, że jeździ z zespołem w trasy dopiero od 2013 roku i nie jest jeszcze rozpoznawalną postacią. Kiedy jednak przeszedł obok nas, z uśmiechem przywitaliśmy się ponownie i od razu wylałyśmy na niego wiadro podziękowań i uścisków. To przecież on przekazał reszcie zespołu prośbę Zuzy o bow i dzięki niemu usłyszeliśmy dedykację od Sergio. Tim odpowiedział polskim "dziękuję", co dodatkowo skradło nasze serca. Rozmawialiśmy o występie, o naszych przeżyciach i planach koncertowych. Zdążyłyśmy też zdobyć od niego kontakt do dziewczyny, która fotografuje fanów i zespół z fosy*, a zdjęcia wrzuca bezpośrednio na oficjalnego instagrama Kasabian. Na koniec Tim dostał od Milo w pełni zasłużonego buziaka w policzek.


Czas mijał i coraz więcej osób zniechęconych chłodem udawało się do domów. Jednak my, po tylu godzinach podróży i wyczekiwania nie pomyślałyśmy nawet przez chwilę, żeby odpuścić i udać się na ciepły dworzec. Gdyby nie nasz upór w takich sytuacjach, do większości najlepszych przygód by nie doszło, a blog nie miałby racji bytu. Sumienie nie dawało nam spokoju i wręcz nalegało, abyśmy spotkały resztę zespołu i podziękowały każdemu z osobna za tak udany wieczór. Chłopaki odczarowali dla nas Berlin po czerwcowej wycieczce, zakończonej niezbyt sympatycznym incydentem. Ale to już inny artysta i inna historia.

Dookoła fani wciąż przeżywali występ. Głośne rozmowy, zdjęcia, telefony. Aż nagle zapanowała kompletna cisza. Dość przerażone tak nagłą zmianą nastroju obróciłyśmy się w stronę bramy i naszym oczom ukazał się główny mózg grupy, Sergio Pizzorno. Przez chwilę scena wyglądała naprawdę komicznie. Dwumetrowy dziwak w kapeluszu,  który nieśmiało zatrzymuje się przed gromadką oniemiałych fanów i czeka na reakcję. Zuza bez wahania przeszła pomiędzy ludźmi i od razu przytuliła Sergio z całych sił, dziękując za świetny występ w C-Halle, zwrócenie uwagi na polskich fanów, setlisty oraz za zadedykowanie bow. Pokazała mu całą "Polish family" czekającą przed bramą i zaraz stoczyła się na niego lawina próśb o zdjęcia, autografy, a nawet wypożyczenie kapelusza. Nam także udało zrobić się pamiątkowe zdjęcia, w tym jedno z polską flagą:



Pizzorno rozmawiał z nami nadzwyczaj spokojnym tonem, odpowiadał na każde pytanie i cierpliwie wysłuchiwał przeróżnych wyznań. W pewnym momencie jedna z dziewczyn poprosiła go o napisanie na kartce wyrazu space, co natychmiast przypomniało Milo o jej pomyśle na tatuaż. Miałyśmy przy sobie jedynie kartki do gry w państwa-miasta i to właśnie jedną z nich poświęciła. Poprosiła o napisanie fragmentu tekstu z s.p.s. - "Let tomorrow wait another day". W międzyczasie Zuza poruszyła temat doczepianego ogona Sergio - chciała dowiedzieć się, gdzie można go kupić. Okazało się, że to zabawka jego 3-letniego synka. Rozmawiając i pisząc jednocześnie, Serge nie mógł skupić się wystarczająco na tekście własnej piosenki i napisał błędnie słowo "tomorrow". W końcu złapał się na swojej pomyłce i poprosił ochroniarza o przeliterowanie wyrazu. Kiedy obaj zaczęli gubić się w ojczystym języku, Zuza grzecznie i delikatnie wskazała poprawną pisownię. Pisząc już na nowej kartce, artysta zaczął usprawiedliwiać się rzekomą dysleksją. Ostatecznie Zuza stwierdziła, że lepiej radzimy sobie z angielskim niż oni, co Pizzorno skwitował pogardliwym, aczkolwiek rozbawionym spojrzeniem. Żegnając się, Milo po raz ostatni przytuliła muzyka, który po chwili oddalił się w stronę tour busa.


Jako ostatni wyszedł do nas Chris Edwards, czyli basista zespołu. Stałyśmy najbliżej bramy, dlatego Milo miała okazję jako pierwsza podziękować mu za koncert uściskiem. Rozmowę o show podsumował zdaniem: "It was a nice one". Nie obyło się bez wspólnego zdjęcia i autografu.

Przed klubem czekaliśmy jeszcze na Iana Matthewsa (perkusja) i Toma Meighana (wokal), którzy nie zaszczycili nas swoją obecnością. Nie mamy im jednak tego za złe, nie narzekamy, ponieważ spotkanie z nimi przełożyłyśmy na inną datę. ;)

Warto podkreślić, że wszystko odbywało się w luźnej atmosferze. Nie było miejsca na piski, wrzaski, przepychanki i chamstwo. Nie dało się odczuć żadnych barier, rozmowy toczyły się tak, jakbyśmy wszyscy siedzieli w jednym barze przy piwie. Tak pozytywne odczucia sprawiły, że jeszcze bardziej zwariowałyśmy na punkcie Anglików z Leicester.

---
*fosa - przestrzeń między sceną a barierkami, przeznaczona głównie dla ochroniarzy i fotografów.

środa, 29 października 2014

KASABIAN - COLUMBIAHALLE, 25.10.2014

Godzina 23. Zimna, piątkowa noc w Warszawie.  Przed nami dziewięciogodzinna podróż busem do Berlina w stanie niewybitnie trzeźwym. Jest wesoło - dla nas, niekoniecznie dla reszty autobusu. Już w autokarowym tłumie udało nam się zauważyć kilka koszulek z logiem Kasabian. Choć jedziemy przez połowę Polski, czas mija szybko. O 7 rano jesteśmy u naszego zachodniego sąsiada. Za oknami ciemność nieskończona. Z tyłu toczy się żywa debata czy mamy siódmą rano czy dziewiętnastą. W końcu dochodzimy do jedynego słusznego wniosku - "to je Niemcy, tego nie ogarniesz".

Na dworcu o wdzięcznej nazwie Zentraler Omnibusbahnhof ze względu na temperaturę czujemy się bardziej jak w Rosji niż w Niemczech. Nie pozostaje nic innego jak kupić okropną kawę przypominającą konsystencją ślinę i herbatę o smaku tektury, a następnie udać się na autobus. To nasz trzeci koncertowy pobyt w Berlinie, więc nie miałyśmy problemów z trafieniem na miejsce koncertu - Columbiahalle. Godzina 8:50, pod halą czeka już jedna zmarznięta duszyczka. Łatwo się domyślić, że nasza rodaczka. Wkrótce pojawili się znajomi Kasi i stało się jasne, że pierwsze rzędy będą należeć do Polaków. Skoro zespół nie przyjechał do nas - my przeniesiemy polski koncert do zagranicznego klubu. I wkrótce okazało się, że zrobiliśmy to w iście perfekcyjnym stylu.


Kilka godzin później przed klubem pojawili się Tim Carter (gitara) i Gary Alesbrook (trąbka). Razem z dość pokaźną już polską grupką mieliśmy więc okazję porozmawiać z chłopakami, zanim udali się na spacer po Berlinie.

Były oczywiście zdjęcia, autografy, uściski i niezliczone uśmiechy. Wszystko odbywało się na kompletnym luzie, nie czuć było żadnej bariery fan - muzyk. Chłopcy odczytywali napisy z trzech polskich flag i cierpliwe wysłuchiwali naszych opowieści o podróży do stolicy Niemiec.


Tim nie mógł wyjść z podziwu, że większość z nas przejechała tyle godzin, w dodatku o tak wczesnej porze, żeby usłyszeć na żywo jego zespół. Zyskaliśmy miano "crazy people", ale zgodnie uznaliśmy, że właśnie dzięki temu idealnie pasujemy do Kasabian. W pewnym momencie Zuza zaznaczyła, że przyjechała tu głównie po utwór bow z ich najnowszej płyty 48:13. Bez owijania w bawełnę dała do zrozumienia, że mają to dziś zagrać. Carter zareagował (oczywiście) uśmiechem i pospiesznie zmienił temat, co już wydało się dość podejrzane. Natomiast od Gary'ego dowiedzieliśmy się, że soundcheck odbędzie się za około dwie godziny.

Okazało się, że chłopaki są naprawdę punktualni i za dwie godziny mogliśmy usłyszeć stłumione dźwięki utworów Kasabian. Szczególną uwagę zwróciliśmy na kilkakrotne grane clouds. Pojawiła się obawa, że może zastąpić tak mocno wyczekiwane przez nas bow, które jednakże - ku naszej nieskrywanej radości - także wybrzmiało na próbie.

Po 15 pod C-halle zbierało się coraz więcej fanów i po raz pierwszy można było usłyszeć obce języki. Nie tylko niemiecki, ale także rosyjski i angielski. Ludzie ustawiali się w czterech kolejkach do wejścia. O 19 nareszcie otworzyły się drzwi klubu i zaczął się szaleńczy - aczkolwiek krótki - bieg pod barierki. Zostały oczywiście przejęte przez samych Polaków, w końcu w jakimś celu marzliśmy przed halą od bladego, a w zasadzie ciemnego rana. Dzięki uprzejmości kolegi miałyśmy miejsce tuż przed środkiem sceny.

Brytyjska kapela supportująca - Pulled Apart By Horses - weszła na scenę w towarzystwie braw. Nie są to więc kompletne świeżaki, ale to jeden z zespołów typu "znam tę piosenkę, ale nie wiem kto ją gra". Muzycznie są kompletnym przeciwieństwem Kasabian. Mocny, zdarty głos wokalisty, ostre riffy i - niestety - schematyczność utworów. Jak to określił Tim: "a lot of screaming". Nie oznacza to, że występ supportu był dla nas cierpieniem. Chłopcy rozgrzali publikę do tego stopnia, że po ich występie pierwszy rząd (dosłownie) umierał z pragnienia. Na szczęście ochroniarze byli obdarzeni choć odrobiną empatii i obiecali nam wodę w trakcie występu Leicesterowców.

Oczekiwanie na Kasabian dłużyło się niesamowicie, więc kiedy muzycy wreszcie pojawili się przed nami, nastąpiła fala nieograniczonej radości. Wszyscy zapomnieli o zmęczeniu, niewyspaniu i kilkunastu spędzonych przed klubem godzinach. Liczyła się tylko ta chwila. Tim w pierwszym rzędzie musiał dostrzec znajome twarze, bo przechodząc wzdłuż sceny uśmiechał się do nas od ucha do ucha. Ekipa zaczęła, tak jak podczas występu na Orange Warsaw Festival, od bumblebeee. Utwór idealny na otwarcie koncertu. Energia trafiała do nas ze sceny i wracała ze zdwojoną siłą. Tempo podtrzymał hit Shoot The Runner z intro pochodzącym z utworu Black Skinhead Kany'ego Westa. W pierwszym rzędzie czyste szaleństwo - ryk, dziwaczne gestykulacje, skoki, wyskoki. Zero zahamowań. Aż w końcu przyszła pora na Underdog.

Przed koncertem Milo wpadła na pomysł, żeby wszystkie flagi wyciągnąć właśnie na tym utworze. Bo kogo lepiej opisuje ten tekst, jeśli nie polskich Underdogów? Reakcja Kasabian - natychmiastowa. Jeszcze w czasie piosenki Sergio wskazał palcem z osobna każdą z trzech flag i bił nam brawo, wyraźnie zadowolony. A kiedy ucichły instrumenty, ze strony Toma padło zdanie, które wzburzyło polską część publiki: "Alright down the front there. Think there are some people from Poland in here?" Chyba nie musimy opisywać naszej odpowiedzi. Było głośno.


Następnie kolejne hity: Where Did All The Love Go?, Days Are Forgotten i najbardziej energetyczny singiel z ostatniej płyty - eez-eh, na którym, wgniecione w barierki, starałyśmy się utrzymać flagę jak najwyżej się dało. Możecie być zdziwieni, ale naprawdę dawałyśmy radę skakać, choć do teraz nie do końca wiemy jak. Miłą niespodzianką na setliście było także Processed Beats.

Aż w końcu nadszedł kulminacyjny moment koncertu. Trzymanie publiki w napięciu i rzucone przez Sergio: "This is for the polish folks!" zostało skwitowane rykiem radości, który rozlał się po całej C-Halle.  Dobrze wiedziałyśmy, który utwór za chwilę zabrzmi ze sceny. Niesamowicie miłym uczuciem było to, że Tim najwyraźniej zapamiętał rozmowę z Zuzą i razem z resztą zespołu postanowili podziękować polskiej ekipie dedykacją bow. Euforia, ogromne wzruszenie i wyśpiewane każde słowo. Byliśmy bezbłędnie przygotowani!


Wydawałoby się, że piękniej być nie może. Wciąż jeszcze oszołomione, wkrótce śpiewałyśmy razem z zespołem kultowe już Club Foot i energetyczne Re-wired. Prawdziwym pokazem kreatywności oświetleniowców było treat, które zdawało się przenieść całą publikę do zupełnie innego świata. Prawie dwumetrowy Pizzorno w laserowych promieniach i dymie wyglądał jak postać nie z tej ziemi.

Po elektronicznych dźwiękach treat, przyszedł czas na Empire. Tak jak w przypadku Club Foot, utwór-legenda. Następnie czekała nas niespodzianka. Panowie pierwszy raz na żywo wykonali nostalgiczne Neon Noon, dając nam jednocześnie jedyną okazję do zaczerpnięcia oddechu. W przerwie między utworami Sergio zadał pytanie, którego nikt nie zrozumiał: "We got any weed smokers in the house?" Patrząc po twarzach publiczności albo nikt nie miał odwagi się przyznać, albo - tak jak my - niedokładnie usłyszał pytanie. Kiedy zgłosił się jeden jedyny człowiek w tłumie, Pizzorno zadedykował mu właśnie Neon Noon. Publika odpłynęła, a my razem z nią.

Fire w wybuchowym stylu zamknęło tę część koncertu. Nie dało się nie zauważyć uśmiechów chłopaków (a zwłaszcza Tima) i oklasków skierowanych w naszą stronę.

Nie trzeba było długo czekać na zespół, tak głośno wywoływany na bis. stevie, który zdecydowanie urzekł nas tamtej nocy na żywo, do teraz wywołuje ciarki na ciele. Vlad the Impaler oraz L.S.F, przez nas uznawany za prawdziwy hymn Kasabian, zakończyły w pięknym stylu półtorej godziny szaleństwa. Na pożegnanie dostałyśmy setlisty. Zuza dostała swoją prosto z rąk Sergio i ze stresu wymiętoliła ją  jak najbardziej mogła. Do Milo setlista trafiła od chłopaka, który w ten sposób podziękował za przetrzymanie na barierkach jego kurtki.



Już w tym momencie wydawało się, że jest to wieczór idealny. Chłopaki jednak nie zapomnieli o polskiej reprezentacji, czekającej od tylu godzin na właśnie te najważniejsze chwile. Kiedy tłum się przerzedził, miałyśmy niezwykłą okazję spotkać się z Kasabian. Ale o tym, żeby już nie przeciągać, ze szczegółami opowiemy w następnej nocie. ;)

Noc na dworcu? Powoli staje się tradycją. Choć nasze żołądki zdawały się ścisnąć do rozmiarów pestek dyni, udało nam się przespać najgorsze godziny. Strażnik dworca wyjątkowo obudził nas tylko raz. Dodatkowo dostałyśmy od automatu darmową czekoladę. Żyć nie umierać.


niedziela, 19 października 2014

Użyteczne linki


INSTAGRAM
http://instagram.com/agrestownik
http://instagram.com/milokom


LAST.FM
http://www.lastfm.pl/user/miloya
http://www.lastfm.pl/user/zuzes


TUMBLR
http://agrestownik.tumblr.com/
http://miloya.tumblr.com/

środa, 1 października 2014

Siema!

Wypadałoby się przywitać! Kilka słów na wstęp, ale tylko kilka, żeby nie przedłużać. ;)

Blog powstał z inicjatywy dwóch melomanek, które uwielbiają łamać kości, pocić się, zdzierać gardła, walczyć o oddechy, płakać ze wzruszenia... lub w skrócie - bawić się na koncertach.

Muzyka jest naszą pasją, bez której w zasadzie nie potrafimy już funkcjonować. Chcemy podzielić się z Wami naszymi przeżyciami i przemyśleniami, a także zaprezentować historie, które tworzą się z każdym naszym spotkaniem i wyjściem na koncert.

Oczywiście oprócz opisów naszych muzycznych przygód, będą pojawiać się też posty związane po prostu z tym, czego słuchamy. Czasami recenzje albumów, osobiste odczucia do piosenek, prezentacje nowo poznanych zespołów… Wszystko zależy od tego, ile czasu będziemy na to miały i na co nas natchnie. :)

Bez żadnych zbędnych ceregieli... zapraszamy do śledzenia naszego bloga! Każdy miłośnik muzyki znajdzie tu dla siebie coś interesującego. W końcu nie ma nic piękniejszego, niż dzielenie się pasją, a tym bardziej nic prostszego - niż dzielenie się muzyką.

Kto wie, może kiedyś spotkamy się gdzieś w koncertowym tłumie? :D

Do usłyszenia i zobaczenia!
Milo & Zuza