piątek, 7 listopada 2014

PIERWSZE SPOTKANIE Z KASABIAN

Mówi się, że spotkanie z idolem może przynieść garść rozczarowań. Osoba, którą uznajesz za autorytet i wzór do naśladowania, często okazuje się kompletnym przeciwieństwem tego, co reprezentuje sobą na scenie. Po takim doświadczeniu pozostaje niesmak, który negatywnie wpływa na dotychczasowy odbiór artysty i jego twórczości.

Zuza w ogóle nie nastawiała się na poznanie zespołu; Milo jednak była tego pewna na 90%, ale starała się nie obiecywać sobie zbyt wiele. Tymczasem Kasabian sprawili nam wiele miłych niespodzianek, a spotkanie z nimi przerosło nasze najśmielsze wyobrażenia.

Tak jak wspominałyśmy w poprzedniej recenzji, pierwszych poznałyśmy Tima i Gary'ego. Około godziny 14 pojawili się przed bramą wjazdową klubu. Tim był pod wrażeniem tak pokaźnej grupy polskich fanów. Jeszcze bardziej zaskoczyły go opowieści o parogodzinnych podróżach do stolicy Niemiec i marznięciu od bladego rana przed klubem. Zaproponował rozpalenie ogniska i, uwierzcie nam, naprawdę poważnie rozważaliśmy ten pomysł. Zimno było nie do zniesienia. Jedna z dziewczyn poprosiła o zagranie Goodbye Kiss z płyty Velociraptor!, jako prezent na jej urodziny. Zuza jednak podkreśliła, jak wiele polskich fanów pragnie usłyszeć na żywo bow z najnowszego krążka. Słysząc to, Tim zaśmiał się i od razu zmienił temat. Wówczas obok niego pojawił się Gary, którego chwilę później poprosiłyśmy z obustronnym entuzjazmem o selfie. Ze strony klubu ciągle słychać było mocne brzmienie instrumentów. Domyślając się, że to próba supportu (Pulled Apart By Horses) zapytałyśmy o szczerą opinię Tima na temat tej grupy. Uznał, że najbardziej trafnym określeniem będzie "a lot of screaming". Zostali więc zestawieni z Kasabian na zasadzie kontrastu. Zapowiadało się ciekawie. Gary poinformował nas także o soundchecku ich formacji, który miał odbyć się za dwie godziny. Swoim podpisem na fladze prawdopodobnie zostawił nam jakąś wiadomość, której do teraz nie potrafimy odczytać. Jednak najbardziej przerażające jest to, że kilka godzin później znalazłyśmy pojemnik z sosem sojowym o podobnym kształcie. Przypadek?



Po wyjściu z klubu, wciąż oszołomione i ledwo trzymające się na nogach, nie do końca wiedziałyśmy co dzieje się dookoła. Przeżywałyśmy wszystko, poczynając od słów Toma, przez dedykację bow i setlisty, które oglądałyśmy z trzęsącymi się rękoma. Kiedy tłum stopniowo się przerzedzał, wśród ludzi pojawił się Gary. W pierwszej chwili nikt nie zauważył go oprócz nas. Oczywiście podbiegłyśmy od razu, by podziękować za tak niesamowity koncert. Uradowany naszym widokiem odpowiedział "thanks for screaming", które skwitowaliśmy śmiechem. Zapytał czy wybieramy się na inne koncerty. Od razu na myśl przyszedł nam Londyn i występy w Brixton Academy. Jednak dodałyśmy, że główny problem stanowią pieniądze. Z ciekawością zapytał, ile kosztował nas bilet do Berlina i stwierdził, że 40 euro to naprawdę sporo. Rozmowa z gracją przetoczyła się na temat banana. Ze względu na górnolotność tej części konwersacji postanowiłyśmy pominąć jej streszczenie. Pokrótce wypytałyśmy o następne koncerty; Gary potwierdził, że w Monachium zagrają clouds i prawdopodobnie Cut Off, ponieważ nie chcą grać ciągle tych samych utworów. Wspólnie ustaliliśmy też, że na reszcie koncertów nie będzie już tak pięknie, ponieważ... zabraknie nas, polskich fanów. Pożegnałyśmy go uściskami i obiecałyśmy, że spotkamy się już niedługo.

Kilka minut później dostrzegłyśmy przedzierającego się przez ludzi Tima. Początkowo nie mogłyśmy uwierzyć, że nikt nie zwraca na niego uwagi. Być może powodem jest to, że jeździ z zespołem w trasy dopiero od 2013 roku i nie jest jeszcze rozpoznawalną postacią. Kiedy jednak przeszedł obok nas, z uśmiechem przywitaliśmy się ponownie i od razu wylałyśmy na niego wiadro podziękowań i uścisków. To przecież on przekazał reszcie zespołu prośbę Zuzy o bow i dzięki niemu usłyszeliśmy dedykację od Sergio. Tim odpowiedział polskim "dziękuję", co dodatkowo skradło nasze serca. Rozmawialiśmy o występie, o naszych przeżyciach i planach koncertowych. Zdążyłyśmy też zdobyć od niego kontakt do dziewczyny, która fotografuje fanów i zespół z fosy*, a zdjęcia wrzuca bezpośrednio na oficjalnego instagrama Kasabian. Na koniec Tim dostał od Milo w pełni zasłużonego buziaka w policzek.


Czas mijał i coraz więcej osób zniechęconych chłodem udawało się do domów. Jednak my, po tylu godzinach podróży i wyczekiwania nie pomyślałyśmy nawet przez chwilę, żeby odpuścić i udać się na ciepły dworzec. Gdyby nie nasz upór w takich sytuacjach, do większości najlepszych przygód by nie doszło, a blog nie miałby racji bytu. Sumienie nie dawało nam spokoju i wręcz nalegało, abyśmy spotkały resztę zespołu i podziękowały każdemu z osobna za tak udany wieczór. Chłopaki odczarowali dla nas Berlin po czerwcowej wycieczce, zakończonej niezbyt sympatycznym incydentem. Ale to już inny artysta i inna historia.

Dookoła fani wciąż przeżywali występ. Głośne rozmowy, zdjęcia, telefony. Aż nagle zapanowała kompletna cisza. Dość przerażone tak nagłą zmianą nastroju obróciłyśmy się w stronę bramy i naszym oczom ukazał się główny mózg grupy, Sergio Pizzorno. Przez chwilę scena wyglądała naprawdę komicznie. Dwumetrowy dziwak w kapeluszu,  który nieśmiało zatrzymuje się przed gromadką oniemiałych fanów i czeka na reakcję. Zuza bez wahania przeszła pomiędzy ludźmi i od razu przytuliła Sergio z całych sił, dziękując za świetny występ w C-Halle, zwrócenie uwagi na polskich fanów, setlisty oraz za zadedykowanie bow. Pokazała mu całą "Polish family" czekającą przed bramą i zaraz stoczyła się na niego lawina próśb o zdjęcia, autografy, a nawet wypożyczenie kapelusza. Nam także udało zrobić się pamiątkowe zdjęcia, w tym jedno z polską flagą:



Pizzorno rozmawiał z nami nadzwyczaj spokojnym tonem, odpowiadał na każde pytanie i cierpliwie wysłuchiwał przeróżnych wyznań. W pewnym momencie jedna z dziewczyn poprosiła go o napisanie na kartce wyrazu space, co natychmiast przypomniało Milo o jej pomyśle na tatuaż. Miałyśmy przy sobie jedynie kartki do gry w państwa-miasta i to właśnie jedną z nich poświęciła. Poprosiła o napisanie fragmentu tekstu z s.p.s. - "Let tomorrow wait another day". W międzyczasie Zuza poruszyła temat doczepianego ogona Sergio - chciała dowiedzieć się, gdzie można go kupić. Okazało się, że to zabawka jego 3-letniego synka. Rozmawiając i pisząc jednocześnie, Serge nie mógł skupić się wystarczająco na tekście własnej piosenki i napisał błędnie słowo "tomorrow". W końcu złapał się na swojej pomyłce i poprosił ochroniarza o przeliterowanie wyrazu. Kiedy obaj zaczęli gubić się w ojczystym języku, Zuza grzecznie i delikatnie wskazała poprawną pisownię. Pisząc już na nowej kartce, artysta zaczął usprawiedliwiać się rzekomą dysleksją. Ostatecznie Zuza stwierdziła, że lepiej radzimy sobie z angielskim niż oni, co Pizzorno skwitował pogardliwym, aczkolwiek rozbawionym spojrzeniem. Żegnając się, Milo po raz ostatni przytuliła muzyka, który po chwili oddalił się w stronę tour busa.


Jako ostatni wyszedł do nas Chris Edwards, czyli basista zespołu. Stałyśmy najbliżej bramy, dlatego Milo miała okazję jako pierwsza podziękować mu za koncert uściskiem. Rozmowę o show podsumował zdaniem: "It was a nice one". Nie obyło się bez wspólnego zdjęcia i autografu.

Przed klubem czekaliśmy jeszcze na Iana Matthewsa (perkusja) i Toma Meighana (wokal), którzy nie zaszczycili nas swoją obecnością. Nie mamy im jednak tego za złe, nie narzekamy, ponieważ spotkanie z nimi przełożyłyśmy na inną datę. ;)

Warto podkreślić, że wszystko odbywało się w luźnej atmosferze. Nie było miejsca na piski, wrzaski, przepychanki i chamstwo. Nie dało się odczuć żadnych barier, rozmowy toczyły się tak, jakbyśmy wszyscy siedzieli w jednym barze przy piwie. Tak pozytywne odczucia sprawiły, że jeszcze bardziej zwariowałyśmy na punkcie Anglików z Leicester.

---
*fosa - przestrzeń między sceną a barierkami, przeznaczona głównie dla ochroniarzy i fotografów.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz